"Stateczny, pulchny Buck Malligan wynurzył się z wylotu schodów niosąc mydlaną pianę w miseczce, na której skrzyżowane były szczoteczka i brzytwa..."
To język literacki. Mamy tu bohatera, który wchodzi po schodach w górę i wynurza się niczym ciało armatnie na wzniesienie ponad schodami.
I słusznie czyni to niczym ogromna sienkiewiczowska kolubryna, ponieważ akcja dzieła rozpoczyna się w wieży strzelniczej u wybrzeża Sandymount.
Tak oto zawiązuje się akcja "Ulissesa" autorstwa jakże enigmatycznego i nowatorskiego w swojej niezmierzonej literacko chwale Jamesa Joyce'a.
Dzieło to wielkie i dobitne, potężna księga licząca ponad standardową ilość stron. I wcale nie owa ilość stron ustanowiła miejsce pisarza wśród modernistów wychodzących ponad ramy epoki.
Książka ta stała się przedmiotem badań i dociekań, celem dysput i dywagacji ponad znaczeniem każdego jej słowa.
ZNaczenie słowa. Oto władza dająca początek dziełu. Oto broń działobitnia, która powoduje waśnie, dyskusje i spory.
I taki właśnie rodzaj sporu wywołuje "Ulisses" po dziś dzień, a dysputa jest to straszliwa, okrutna.
James Joyce opanował słowo w znaczeniu, które nigdy nie powinno ujrzeć światła dziennego. TO jest moc słowa, kóra istnieniu wypowiada wojnę.
To książka o okrucieństwie i nieprzewidywalnej i złej naturze człowieka.
Właśnie taką tezę chciałabym przedstawić w tym sobie tutaj spokojnym niczym bryza poranka pisaniu. Daję upust słowom, które są przeciwko wojnie, okrucieństwie i złej naturze człowieka.
Zapraszam na wojnę przeciwko znaczeniu słowa.
P.S> A jak się dzieło kończy? O tym i o kilku jeszcze zaskakujących zwrotach akcji opowiem tym właśnie tutaj blogiem.
Don't give up. Write more!
ReplyDelete